Oszalałam na punkcie tego sosu.
Od pierwszego spróbowania, do wylizania ostatków z garnka.
Teraz go dodaję do wszystkiego.

Jeśli ktoś nie próbował to grzech zaniechania i niech zaraz pędzi do sklepu.
Nie pożałuje.

Do tej pory robiłam go tylko z sera z niebieską pleśnią bleu, ale myślę, że każdy pełnotłusty pleśniowy ser się nada. A może i te odchudzone również- trzeba spróbować.
Ja do swojego sosu wykorzystałam przywieziony jeszcze z Paryża ser- Bresse Bleu. I jak to oryginał jest wyśmienity.



Tagiatelle z sosem z sera pleśniowego bleu 
(1 porcja)

ok. 60g makaronu tagiatelle (orkiszowego lub 5 zbóż)
100g śmietany 12%
30g sera pleśniowego bleu
pieprz

Makaron gotujemy al'dente. 
Ser rozdrabniamy na małe kawałeczki, wrzucamy do rondelka i dodajemy pół śmietany. Na minimalnym ogniu rozpuszczamy ser co chwila mieszając. Odstawiamy do ostygnięcia. Po ostygnięciu dodajemy resztę śmietany i znowu wstawiamy na minimalny ogień. Cały czas mieszamy aż do zgęstnięcia sosu. Ważne jest to by nie zapominać o dokładnym mieszaniu ponieważ śmietana lubi się zważyć. 

Co do sosu to przepis jest moją modyfikacją, bo zwykle robi się go na bazie śmietany kremówki i wtedy nie trzeba dodatkowo studzić sosu, ponieważ pięknie gęstnieje sam z siebie. Dodatkowo wtedy proporcje na sos są 2:1 na korzyść śmietany. Ja jednak chcąc ograniczyć tłuszcz zdecydowałam się na nieco inną wersję, która smakowo nie odbiega od oryginału. Tylko trochę więcej mieszania i studzenia ;p Śmietana musi być też zimna by zniwelować ryzyko zważenia się. 



Co do doprawiania to chyba pierwszy raz w życiu nie przyprawiłam jakiegoś dania niczym. 
Wpałaszowałam ot tak, najprościej jak się da. 
I było po prostu najlepsze.



Wszyscy o tym pisali, nie było gazety czy kanału w telewizji, który by o tym nie wspomniał. Wszyscy tam byli, wszyscy to widzieli, wszyscy umierali z zachwytu. Ty nie? To znaczy, że nie istniejesz. Mniej więcej tak media rozbuchały zwykły ślub, dzięki nim stał się wydarzeniem na miarę odzyskania niepodległości. Ale czy to kogoś naprawdę interesuje? Jaką Ola miała sukienkę, jakie buty a jakie majtki. Czy przyjechała sama czy nie itd itd. 
Nikogo, a przynajmniej nie aż tak. 
Mnie jako maniaczki gotowania z opisów wesela zaciekawiło menu. 
I dla siebie wybrałam tort. 
Limonkowy tort? Brzmi trochę dziwnie, większość podejdzie sceptycznie jakby zapomniało już o swojej ulubionej babce cytrynowej. 
A limonkowy tort jest pyszny, lekko kwaskowy, ale to nie kwaśność, która odstrasza, ale taka która przechodzi w kremową słodycz.. 

Oj tak, tort to się u Kwaśniewskiej udał. I tutaj brawo za odważny wybór. 


Tort limonkowy

spód

5 jajek
3/4 szklanki cukru
3/4 szklanki mąki pszennej
1/4 szklanki mąki ziemniaczanej
Białka oddzielić od żółtek, ubić na sztywną pianę. Pod koniec ubijania stopniowo dodawać cukier, dalej ubijając. Dodawać po kolei żółtka, nadal ubijając. Mąki wymieszać, przesiać i delikatnie wmieszać do ciasta. 
Tortownicę o średnicy 20 - 22 cm wyłożyć papierem do pieczenia. Boków formy niczym nie smarować. Wyłożyć ciasto. Piec w temperaturze 160 - 170ºC około 30 - 40 minut. 
Gorące ciasto wyjąć z piekarnika, z wysokości około 60 cm opuścić je (w formie) na podłogę. Odstawić do uchylonego piekarnika do ostygnięcia. Całkowicie wystudzić. Przekroić na 2 blaty.
krem
1 litr śmietany kremówki 36% (zimnej)
sok z 5 limonek
skórka otarta z 5 limonek
1,5 szklanki cukru
1 łyżka żelatyny
wiórki kokosowe 
limonki do dekoracji

Śmietanę (bardzo zimną) ubijamy mikserem na sztywno, zaczynając od szybkich obrotów powoli je zmniejszając. Dodawać stopniowo cukier, sok z limonki i otartą skórkę. Gdy masa będzie ubita dodać do niej rozpuszczoną, ciągle płynną ale juz lekko wystudzoną żelatynę. 
Biszkopt przekroić, przełożyć kremem, posypać wiórkami kokosowymi i udekorować limonkami. Wstawić do lodówki do stężenia. 
Spody można również nasączyć sokiem z limonki lub/i alkoholem.

A limonki moża wykorzystać nie tylko w kuchni, warto poddać się ich mocy także w łazience ;p 


Smacznego ;)




Kiedy byłam we Włoszech jedną z rzeczy, które posmakowały mi najbardziej (obok tradycyjnej "zupy"- makaronu z sosem pomidorowym, który choć wydaje się być banalny i do przygotowania niemal wszędzie tam smakował zupełnie inaczej, nie do podrobienia ;p) były tradycyjne włoskie ciasteczka- biscotti. Są one bardzo twarde z kawałkami migdałów w środku. Idealne do maczania w kawie lub mleku. 
Przyjemny dodatek do popołudniowego relaksu lub jak to u Włochów bywa do siesty ;p 
Postanowiłam upiec je sama, a nie byłabym sobą gdybym nie spróbowała ich trochę przerobić.
I udało się, oto są- dietetyczne otrębowe biscotti. 
Z figami zamiast migdałów, bo ostatnio mam figową manię. Wszędzie dodaję te fioletowe pyszności. 


Dietetyczne otrębowe biscotti z suszonymi figami
(ok. 20 ciasteczek)
1 szklanka mąki pełnoziarnistej
2 jajka
1/2 szklanki otrębów pszenych
ok. 4 suszonych fig
1 łyżeczka proszku do pieczenia
substancja słodząca

Jajka ubijamy na puszystą masę, dodajemy słodzidło, dalej miksujemy. Wsypujemy mąkę i proszek. Miksujemy na najwyższych obrotach. Wsypujemy otręby razem z posiekanymi figami i łączymy wszystko łyżką. Na koniec masę formujemy rękami w długi, wąski wałek i pieczemy około 25 minut w 180 stopniach na blasze. Wyjmujemy z pieca, studzimy i kroimy na cienkie paski. Jako, że tradycyjnie są to ciastka naprawdę twarde i wysuszone wkładamy ciasteczka już pokrojone jeszcze na 5-10 min do pieca przewracając je w międzyczasie. Można jednak z tego zrezygnować i ulitować się nad swoimi zębami ;)




Smacznego ;)



Klasyczny, tradycyjny i prosty. 
A dzięki temu przepyszny.
Kurczak curry z mleczkiem kokosowym i ryżem.

Kurczak curry z mleczkiem kokosowym
(2 porcje)
ok. 400g piersi z kurczaka
165 ml mleczka kokosowego
1 łyżeczka curry
1 łyżeczka imbiru
chilli
100g ryżu

Ryż gotujemy, kurczaka kroimy w kostkę. Rozgrzewamy patelnię, wrzucamy kurczaka i doprawiamy. Smażymy przez ok. 5 minut na małym ogniu podlewając wodą. Dodajemy mleczko kokosowe i dusimy do odparowania nadmiaru płynu. Podajemy z ryżem.  


Mój pierwszy kurczak curry z mleczkiem kokosowym- do powtórzenia!

Smacznego :)




Zupy kremy to idealna propozycja na lekki obiad, ale też na rozgrzanie gdy chłód za oknem. Są zdrowe, kolorowe i dobre pod każdym względem. A jedną z moich ulubionych kremowych zup jest bez wątpienia krem z dyni. Obowiązkowe dyniowe danie w moim jesiennym menu. Przeważnie w jednej wersji. Jednak nie lubię monotonii w kuchni, więc w tym roku i mój krem z dyni przeszedł mały recykling smakowy. I teraz mam już dwie ulubione wersje tej kremowej zupy. 




Zupa krem z dyni z mleczkiem kokosowym i krewetkami
(1 porcja)
1 szklanka puree z dyni
0.5 szklanki bulionu
80 ml mleczka kokosowego
1 mała cebula
5 krewetek tygrysich
1/2 łyżeczki mielonego imbiru
świeżo mielony kolorowy pieprz
pieprz chilli cayenne
1 łyżeczka oliwy z oliwek

Puree gotujemy z bulionem, dodajemy posiekaną cebulę i gotujemy dalej do miękkości. Gdy cebula zmięknie blendujemy na gładko, doprawiamy imbirem pieprzem kolorowym i cayenne (w zaleznosci od preferencji ostrości). Jeśli zupa jesy zbyt rzadka odparowujemy jeszcze trochę wody. Dodajemy mleczko i podgrzewamy. Krewetki obieramy i smażymy na oliwie na patelni. Dla mnie zupa ma tak charakterystyczny smak, że nie doprawiałam już krewetek by go nie zepsuć. Podajemy z zupą. 

Był to dla mnie debiut w smakowaniu mleczka kokosowego, ale wiedziałam, że musi mi przypaść do gustu skoro uwielbiam wiórki kokosowe. I przypadło i to aż za bardzo, jest wprost genialne. Ma tylko jedną zasadniczą wadę- cenę. I tego nie przeskoczę, więc będzie się u mnie pojawiało raczej rzadko i na specjalne okazje. Ale może to i lepiej? Przynajmniej będę doceniała jego smak i delektowała się każdą chwilą z nim spędzoną ;p

Czy tylko mnie się wydaje, że zupy to najmniej wdzięczne dania do fotografowania 

Smacznego ;)


O francuskich serach można opowiadać godzinami, godzinami można je też smakować. Są uważane za najlepsze na świecie, słusznie- nie słusznie nie wiem, bo aż taka koneserką nie jestem, jednak bez wątpienia są przepyszne. Nigdy nie mdłe, każdy ma charakterystyczny posmak i zapach. Nie ma miejsca na nijakość. Większość serów pleśniowych produkowanych w innych krajach ma podobny smak, są mdłe i nie da się ich rozróżnić. I tu na pewno górują nad nimi francuskie specjały. Z dalekiej podróży przytachałam więc do nas całkiem dużą ich ilość. Na szczęście jakoś przeżyły prawie 2 doby w mojej walizce w drodze powrotnej, choć walizka po otwarciu pachniała mocno i to dość specyficznie ;p
Na pierwszy ogień do spróbowania poszedł najpopularniejszy gatunek sera pleśniowego- camembert. Jest to kremowy, żółtawy ser pokryty białą pleśnią. Na fermach mleczarskich wytwarza się go z mleka surowego, na skalę przemysłową z pasteryzowanego. Dojrzewa około 3 tygodni. Wywodzi się on z małej francuskiej miejscowości- Camembert w Normandii w północno-zachodniej Francji. 
U mnie z firmy Coeur de Lion w paczce 250g.


Jest idealny solo, do czerwonego wina, do makaronów, ale wspaniale skomponował się smakowo również w tej sałatce

Sałatka z serem camembert i karmelizowanymi śliwkami
(1 porcja)
50g sera camembert
2 śliwki
duża garść sałąty
1/2 cebuli
1 łyżeczka curku
świeżo mielony kolorowy pieprz
ocet balsamiczny

Sałatę rwiemy na kawałki, cebulę siekamy, ser kroimy w podłużne kawałki a śliwki w półksiężyce. Na patelni z odrobiną wody rozpuszczamy cukier i karmelizujemy śliwki. Wszystkie składniki układamy na talerzu bądź wrzucamy do miski. Posypujemy lekko pieprzem i skrapiamy octem balsamicznym. Można podawać z grzankami i czerwonym winem. 




Smacznego ;)



Nie mam w zwyczaju spamować i zamęczać wszystkich prośbami o głosy, jednak ten konkurs spodobał mi się na tyle, że postanowiłam zrobić wyjątek. 
Poza tym przepis, który dodała, naprawdę wiele dla mnie znaczy i kojarzy mi się z najpiękniejszymi chwilami mojego życia. 
Bo moja babcia faktycznie wyczarowywała najwspanialszą szarlotkę na świecie. Niezapomnianą. 
Dlatego wybrałam jej przepis i postanowiłam go dodać do konkursu "Twój świat od kuchni", któremu patronuje Robert Sowa, a organizują delikatesy Alma, Bosch i Food&Joy
Domyślam się jednak, że trudno będzie prześcignąć pierwszy w rankingu przepis do 7 października (wtedy kończy się I etap) ale z waszą pomocą jest szansa. :))
A jeśli nie, to się nie zrażę, mam już pomysł na etap II ;p 
Jednak póki co bardzo proszę Was o głosy na mój przepis 
Każdy głos wiele dla mnie znaczy i za każdy dziękuję z całego serca osobno. 
Konkurs jest naprawdę ciekawy, a podczas finału uczestnicy będą gotować z samym Robertem Sową, nie ukrywam, że byłoby to dla mnie duże przeżycie. 
Pomóżcie mi spełnić marzenia ;))




Lindt to jedna z najlepszych marek produkujących czekoladę. Do tego nie trzeba nikogo przekonywać. Ceny ich czekolad zreszta mówią same za siebie.. Jedną z moich ulubionych jest ich czekolada z chilli. Niezapomniany smak. Nie do jedzenia hurtowo, jedynie do smakowania. 
We Francji Lindt oczywiscie jest i jest lubiany. 
Jest to marka z długoletnią tradycją i dorobkiem, prawdziwy lider na rynku. 
Polecam odwiedzić ich stronę, wiele ciekawych informacji szczególnie w dziale Sekrety Czekolady. 


Tą czekoladę kupiłam z myślą o tacie, dlatego wybór mógł być tylko jeden- mleczna z orzechami. 
Tabliczka ma standardowe wymiary, nie jest tą cienką, którą znamy z większości ich edycji. Składa się z 18 kostek, każda z nich jest osobnym kwadracikiem, bardziej przypominają czekoladki niż tabliczkę czekolady. Smak jest wybitny, czekolada delikatnie rozpływa się w ustach odkrywając kremowe wnętrze kostki. Nadzienie jest delikatnie słodkie, dość mocno wyczuwa się w nim orzechy, idealna harmonia smaków. 



Na opakowaniu brak informacji o kaloryczności, ale wnioskując ze składu, w którym istnieje aż 20% orzechów można wnioskować, że oscyluje w okolicach 530/100 gram. 
Zresztą kto by sobie zawracał głowę takimi szczegółami gdy leży przed nim ta słodycz ;)
W Polsce jej oczywiście nie kupimy, ale porównując smaki bardzo przypomina ją nugatowa Shogetten. Zresztą ona też składa się z 18 malutkich kosteczek. 
Dobry odpowiednik. 



Featured Posts